wtorek, 23 sierpnia 2011

O tym jak złudne są uroki sosu z torebki



Chyba każdy interesuje się życiem innych ludzi. Ciekawość tego, co robią i jak żyją nasi bliźni (w swej patologicznej formie zwana wścibstwem) jest naturalna i niełatwo ją powstrzymać. Ja, będąc u kogoś po raz pierwszy, mniej lub bardziej ukradkowo przyglądam się biblioteczce, wczytując się w grzbiety książek, by wiedzieć, czy mam do czynienia z pokrewną duszą.

W analogiczny sposób pokrewieństwo dusz można stwierdzić patrząc na to, co dana osoba je. Inspekcję szafek z jedzeniem zwykle trudno przeprowadzić dyskretnie, zresztą, przyglądanie się biblioteczce nie jest znowu aż tak niegrzeczne, jak zaglądanie do czyjejś lodówki. Znalezisko, o którym chcę teraz napisać, leżało na samej górze kosza na śmieci.

A była to torebka po sosie pomidorowym w proszku.

Ugh. Dzisiaj będzie dydaktycznie i moralizatorsko. Pierwsze moje pytanie na ten widok brzmi: ale dlaczego? To nie chodzi o to, że sos z torebki składa się z chemii. Że nawet nie leżał koło pomidorów. Jest niezdrowy. Albo nienaturalny.

Sos z torebki jest po prostu niedobry.

Korzystanie z sosu z torebki może usprawiedliwiać tylko niewiedza. Bo, uwaga, notujemy: punkt pierwszy: taki sos nie jest tańszy od zrobionego samodzielnie (a przynajmniej nieznacznie). Punkt drugi: nawet jeśli przygotowanie go trwa trochę krócej, korzyść jest wątpliwa, bo i tak trzeba czekać na makaron.

Punkt pierwszy (rozwinięcie)

Żeby sprawdzić jego prawdziwość wykonałam małe śledztwo i przebadałam sklepowe półki z sosami w proszku i pomidorami w puszce. Dygresja: puryści mogą się w tym miejscu zżymać, że uważam sos zrobiony z pomidorów w puszce za wystarczająco prawdziwy. Cóż, mogę tylko odpowiedzieć, że przez 10 miesięcy w roku jest on prawdziwszy niż z ten, który mogłabym zrobić z tzw. świeżych pomidorów...

A tak wypadło porównanie cenowe: sos pomidorowy z proszku waha się od 1,69 zł (z przeznaczeniem raczej do gołąbków - to mówi etykieta) do 2,60-3,60 zł za taki specjalnie do makaronu. Otrzymamy z tego 4 porcje.

Najtańsza puszka pomidorów to 2,99 zł, najdroższa 4,70 zł. Puszka pomidorów to 3 porcje sosu. Można też zaopatrzyć się w 500 g opakowanie przecieru (nie koncentratu!) z pomidorów za 3,69 zł i to na pewno starczy na 4 porcje. Ktoś może mieć zastrzeżenia, że do tego konieczne są jeszcze przyprawy i inne dodatki. To prawda, jednak są to rzeczy, które każdy i tak ma w domu, byłabym skłonna więc pominąć je w kosztach.

Punkt drugi

Czas: w rzeczywistości przygotowanie sosu z pomidorów z puszki trwa tylko tyle, co gotowanie makaronu (szczegóły jeszcze niżej).

Oczywiście, ktoś może (chociaż trudno uwierzyć) lubić sos z proszku. Pozostałym jednak (jeśli tego jeszcze nie zrobili) na czarną godzinę radzę zaopatrzyć się raczej w kilka puszek pomidorów niż torebek z magiczną mieszanką.

Żeby nie było rozczarowań, muszę tu napisać o jeszcze jednej rzeczy: jest całkiem prawdopodobne, że kilka pierwszych sosów wyda Wam się bez smaku. To wcale nie znaczy, że coś robicie źle. To znaczy, że tęsknicie za glutaminianem sodu. Zaufajcie mi, warto jednak się z nim rozstać na dobre.



Sos pomidorowy można przygotować w znacznie bardziej wyrafinowany sposób niż tu opisuję. Ta wersja jest dla osób wyjątkowo leniwych. Lub tak głodnych, że nie mają czasu nawet pokroić cebuli. Ja czasami należą do obydwóch kategorii. W każdym razie, taki sos jak poniżej jadam najczęściej. Uzupełnianie własnymi ulubionymi przyprawami mile widziane.

Sos pomidorowy

Składniki:
2-3 porcje

puszka krojonych pomidorów
2 łyżki oliwy
2 łyżeczki octu balsamicznego lub innego (byle nie spirytusowego ;)
łyżeczka cukru (lub do smaku)
sól, pieprz, papryka ostra, słodka
zioła świeże lub suszone
ewentualnie: zmiażdżony ząbek czosnku


Wykonanie:

Bierzemy garnek, wrzucamy do niego puszkę krojonych pomidorów i wszystkie pozostałe składniki (jeśli używamy świeżych ziół, to dodajemy je na samym końcu). Mieszamy. Gotujemy. Możemy pomieszać od czasu do czasu. Teraz stawiamy makaron. Kiedy będzie gotowy zdejmujemy z ognia i sos, ewentualnie doprawiamy. I już.

Uwaga: sos gotuję zwykle na dość dużym ogniu, żeby szybko zgęstniał, ale pod przykryciem, bo okropnie pryska.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Witajcie ponownie w nocnym Krakowie: fast food po polsku




Jesteśmy w dużym mieście wojewódzkim. Prawie w samym centrum, kwadrans piechotą od rynku. Przechodzimy przez ulicę, skręcamy w prawo, a potem (w drugą?) w lewo. I prosto.

Chwila ciszy i zdziwienia. To jest właśnie to miejsce, które chcieliśmy tak bardzo zobaczyć?

A przed nami plac. Na nim liczne stragany, w większości opuszczone o tej porze i zmyślnie poskładane. Na jakimś można kupić jeszcze różnego rodzaju wytwory rękodzieła, a nieco dalej wytrwale czekają na klientów pojedynczy sprzedawcy owoców i kwiatów. Pośrodku palcu tzw. „okrąglak”, w którego wnętrzu znajdują się głównie sklepy mięsne (przynajmniej tak mi się wydaje), zaś po zewnętrznej stronie budki z zapiekankami. Pod nogami nierówny beton, upstrzony tajemniczymi cyframi. Uważny przechodzień, spacerując sobie dookoła, dostrzeże zejście do szaletu. Taki nieco czepialski może zauważyć szpecące krajobraz kubły na śmieci.



To obskurne miejsce to Plac Nowy, w dzień targowisko (jak wynika z lektury internetu, bo nigdy tego nie widziałam na własne oczy), a w późniejszych godzinach – centrum życia nocnego Krakowa. Dookoła rozsiane są knajpki, często równie obskurne, co kultowe.

A mnie i Monię, Wasze dzielne recenzentki kulinarne, zaprowadziła w te absurdalne rejony kultowa zapiekanka. Dlaczego zapiekanka jest kultowa? Tego oczywiście (mnie) nie wiadomo. Nie ulega jednak wątpliwości, że jest, a będąc w tym miejscu należy ją zjeść, ale nie byle gdzie, tylko u Endziora. Trafić łatwo, wystarczy kierować się długością kolejki.





Popatrzyłyśmy na tę kolejkę i miałyśmy ochotę wypróbować jakąś inną zapiekankę, bo w końcu, o ile tylko nie będą to produkty głębokomrożone przywrócone do życia w mikrofalówce (a przy takiej konkurencji raczej nikt by nie zaryzykował), nie powinno być większych niespodzianek. I (chociaż DLA WAS odstałyśmy jednak swoje w tej kolejce) nie było. Trzeba jednak przyznać, że zapiekanka z Endziora jest bardzo uczciwą wersją tego nieskomplikowanego dania. Buła nie jest supermarketową dmuchaną podróbą, tylko przyzwoitym kawałkiem pieczywa, w którym da się nawet odnaleźć jakieś cząstki pełnoziarniste. Warstwa pieczarek gruba (chociaż dla Moniki to akurat była wada). Ser w porządku. Dodatki do wyboru. Cena przyzwoita. Wielkość obfita. Czyli, w kategorii „zapiekanka”, możemy polecić. Nieco problematyczne w tej recenzji pozostaje to, że nie wiem, jak smakują inne zapiekanki na Placu Nowym, więc nie jestem w stanie potwierdzić (lub nie), czy te z Endziora rzeczywiście są najlepsze. (Czekam w tej kwestii na Wasze opinie).



Jeśli zjedzenie 30 centymetrów bezwartościowego zapychajstwa Was nie pociąga, to mam inną wersję zapiekanki. To coś w rodzaju zupy botwinki w wersji stałej. Botwinka jak botwinka, ale ten sosik, który się do niej robi, jest rewelacyjny i chociaż byłam w pełni świadoma, ile masła do niego dałam, wylizałam wszystko dokładnie i to tak bez niczego, bo nie miałam nawet chleba, jeśli jednak Wy będziecie mieć, to z pewnością ten dodatek spowoduje, że danie stanie się kompletne.

PS Kolejki do Endziora nie widać na zdjęciach, bo w dniu, kiedy poszłam fotografować, był zamknięty.



Przepis w przerażający sposób precyzuje, ile dokładnie minut trzeba coś smażyć czy gotować, ale przyjęłabym te liczby jedynie za orientacyjny czas, a nie utrudnienie, które mogłoby Was powstrzymać przed przygotowaniem tego dania. Zarówno wizyta u Endziora, jak i przygotowanie tej zapiekanki miały miejsce już dość dawno, więc właściwie nie wiem, czy nadal jest sezon na botwinę?

Zapiekanka z botwinki

źródło: River Cafe Pocket Books Salads & Vegetables

Składniki:

1 kg botwinki
2 gałązki tymianku (dałam suszony)
2 listki laurowe
3 łyżki octu z czerwonego wina
100 g masła
1 czerwona cebula, pokrojona w plasterki
2 posiekane ząbki czosnku
10 filetów anchois
1 pokruszona, suszona ostra papryczka
1 łyżka mąki
1/2 startej gałki muszkatołowej
75 g startego parmezanu
50 g czarnych oliwek bez pestek


Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 200 stopni.
  2. Buraczki obrać i razem z łodygami (bez liści) pokroić w 1 cm kawałki. Liście gotować w solonej wodzie przez 5 minut, następnie odsączyć za pomocą łyżki i odstawić do ostygnięcia. Do gotującej się wody dodać tymianek, liście laurowe i ocet. Włożyć łodygi i buraczki, gotować przez 6 minut, odsączyć (wodę zachować). Wyłowić liście laurowe i tymianek.
  3. 2/3 masła roztopić na patelni, dodać cebulę i smażyć, aż będzie miękka i zacznie nabierać koloru. Dodać czosnek i smażyć jeszcze dwie minuty. Dołożyć filety anchois i nadal smażyć, mieszając, aż rozpuszczą się w maśle. Przyprawić pieprzem i papryczką chili. Dodać mąkę, dokładnie rozmieszać i gotować na małym ogniu przez 8 minut.
  4. Po chochli wlewać wodę z gotowania botwiny, aż sos osiągnie konsystencję gęstej śmietany. Przyprawić pieprzem i gałką, wrzucić buraczki i łodygi, jeśli trzeba, dosolić.
  5. Naczynie do zapiekania wysmarować masłem, rozłożyć w nim warstwę sosu z łodygami i przykryć ugotowanymi liśćmi. Rozłożyć na tym trochę wiórków masła i posypać połową parmezanu. Nałożyć drugą warstwę sosu, łodyg i liści, trochę masła, rozłożyć oliwki i polać resztą sosu. Posypać pozostałym parmezanem i piec 20 minut, aż zapiekanka lekko się zarumieni.

sobota, 13 sierpnia 2011

Profil baranka i 7 rzeczy, których o mnie nie wiecie




Ten wpis planowo miał być o baranku, czyli mojej radości, staroświeckiej – chociaż całkiem nowej – drewnianej formie do masła w kształcie baranka. Z przykrością jednak informuję, że inauguracyjny baranek nie wyszedł. Albo raczej, bez szwanku udało mu się wyjść w połowie. Na pewno nie będę ustawać w staraniach i mam nadzieję, że zadziałało tu tylko prawo pierwszego naleśnika i kolejny (baranek, nie naleśnik) pójdzie... jak po maśle.

To tyle na ten temat, bo dzięki wyróżnieniom*, przyznanym mi przez Karolkę, Tili i Megimoher (gorąco dziękuję dziewczyny!) od kilku dni chodzę i myślę, czego właściwie jeszcze o mnie nie wiecie. Bo... czy na przykład ciekawe jest, że tradycyjnie obtarły mnie nowe sandały, a moje ulubione plastry w Muminki się skończyły? Albo, że z powodu dziwnie przeciągającej się wymiany okien mój pokój od tygodnia ma wygląd nieco futurystyczny, dzięki okrywającej meble folii malarskiej? A może chcielibyście wiedzieć, że spaliłam ostatnio blender, co stanowi wielkie nieszczęście bo nie mogę sobie robić zup-kremów ani koktajli?



Ha. Wypada jednak postarać się trochę bardziej. Poniżej 7 rzeczy, które przynajmniej nie wszyscy wiedzą.
  1. Nigdy w życiu nie zjadłabym... Nie jestem typem smakosza-odkrywcy. Jeśli coś wygląda ohydnie (oczywiście nie mówimy o rzeczach z cyklu "brzydkie, ale dobre"), to zakładam, że jest ohydne. Jeśli powszechnie uznaje się to w naszym kręgu kulinarno-kulturowym za niejadalne, to wcale nie mam ochoty jeść. Po za tym nigdy nie (z)jadła(by)m tatara ani flaków.
  2. Pamiętacie Julię Roberts w "Uciekającej narzeczonej", która nie wiedziała, jakie jajka lubi najbardziej? To akurat wiem (jajecznicę), ale nie mam ulubionego koloru, ani zespołu muzycznego, ani aktora, ani aktorki, ani gatunku piwa (bo nie lubię).
  3. Nie mam także ulubionej marki samochodu. Jestem w tej kwestii o wiele bardziej beznadziejna niż przeciętna stereotypowa kobieta. Samochodów nie rozróżniam w ogóle, nie kojarzę większości logotypów, a nawet nie potrafię powiedzieć, jakie auto chciałabym mieć, bo i tak na razie nie będę mieć żadnego, więc temat jest dla mnie zupełnie abstrakcyjny. (Mam prawo jazdy!)
  4. Uwielbiam infantylne (chociaż nie w sensie Hello Kitty na t-shircie), trochę teatralne ubrania. Moja ulubiona sztuka odzieży składa się z szerokiej, krótkiej spódniczki w kolorze niebieskim złożonej z tiuli i jakiegoś innego bardzo cienkiego materiału. Jest naprawdę piękna, ale moim ciągle niezrealizowanym marzeniem jest prawdziwa spódnica z tiulu.
  5. Marzę też o skoku na bungee.
  6. Mam słomiany zapał. Gotowanie jest jednym z niewielu zajęć, którego nie udało mi się porzucić (na liście mamy rysunki, ceramikę, taniec towarzyski, a potem flamenco, naukę kilku języków i wiele sportów). Ja wolę jednak sobie tłumaczyć, że po prostu nie znalazłam jeszcze swojego powołania (a może już znalazłam?)
  7. Naprawdę uważam pieczywo z masłem za jeden z najgenialniejszych jadalnych wynalazków!
*o regułach zabawy (a jedną z nich jest napisanie o sobie 7 rzeczy), przeczytajcie więcej u nich, ja tym razem, tak jak baranek, poprzestaję na realizacji połowy planu i nie przyznaję własnych wyróżnień, ale może postaram się wreszcie w prawej kolumnie zamieścić linki do odwiedzanych i lubianych stron, bo jest ich znacznie więcej niż 16.



Bułeczki na zakwasie
źródło: Lawendowy dom od kuchni

Składniki:

100 g dojrzałego zakwasu żytniego
200 g mąki pszennej typ 1850 (użyłam tylko zwykłej mąki)
250 g mąki pszennej typ 500
1 łyżka drożdży instant
10 g masła
1 łyżeczka soli (dałam dwie)
12 g cukru
200 ml wody (musiałam dać więcej)


Wykonanie:

Ze wszystkich składników zagnieść elastyczne ciasto, włożyć do miski, przykryć ściereczką i odstawić na ok. 3 godziny. Gdy ciasto podwoi swoją objętość wyrobić je, podzielić na 16 porcji* i uformować dowolne bułeczki. Ułożyć je na blasze i wstawić do piekarnika nagrzanego do 240 stopni. Na dno piekarnika wrzucić 2-3 kostki lodu. Po 10 minutach zmniejszyć temperaturę do 220 stopni i piec jeszcze 10 minut.

*wg przepisu, mnie wyszło 10 wcale niedużych sztuk.