poniedziałek, 28 grudnia 2009

Myśli poświąteczne

Tylko dla osób o mocnych nerwach i ugruntowanych przekonaniach

kruche ciasteczka pomarańczowo-czekoladowe


Nawet przy założeniu, że lubicie święta, to jest to zwykle bardzo stresujący okres. Najpierw, przez minimum dwa tygodnie, trzeba intensywnie sprzątać, gotować, biegać za prezentami (lub o tym wszystkim intensywnie myśleć, co też jest stresujące), aby potem przez dwa dni z kawałkiem ten porządek sukcesywnie rujnować, a przygotowane i wyczekiwane cały rok rzeczy zjadać; aby trzeciego dnia odczuwać wstręt na sam widok tych pysznych potraw i w co dramatyczniejszych wypadkach można już pędzić do sklepów wymieniać otrzymane przedmioty na inne*, przedzierając się przez sterty jeszcze niesprzątniętych, wczoraj tak bardzo pożądanych, a dzisiaj, mimo iż przecenionych o połowę, przez nikogo niechcianych świątecznych gadżecików, wegetujących na sklepowych półkach niczym ilustracja vanitas godna szkolnego podręcznika**.

A do tego, obojętnie, czy święta upłynęły Wam na leniwym oglądaniu wszystkich powtórkowych filmów w telewizji, tudzież nielegalnych nowości na DVD, cudem zdobytych parę dni wcześniej, czy też na męczących posiedzeniach rodzinnych,*** ze szczególnym uwzględnieniem wysłuchania problemów zdrowotnych wszystkich cioć, licytacja kto jest najbardziej chory, gratis, to czeka Was jeszcze najgorsze: dzień PO świętach. Taki jak dzisiaj, szary, beznadziejny, deszczowy dzień, kiedy trzeba zwlec się z łóżka o 7.35 (i tak mam dużo szczęścia) i usiłować przez 7 godzin (znowu mam szczęście) zdusić w sobie poświątecznego kaca nieróbstwa.

A jest jeszcze gorsza wiadomość: za tydzień czeka nas dokładnie to samo.

Jeśli są osoby, których defetystyczny wydźwięk tego tekstu, tak bardzo sprzeczny z pogodnym duchem Bożego Narodzenia, nie powstrzymał od dobrnięcia aż tutaj, to teraz nastąpi wyjaśnienie.

O ile czytelnik bloga kulinarnego (co zbadałam na własnej, niereprezentatywnej, próbie) lubi myśli gładkie, przyjemne i optymistyczne, to pisanie o rzeczach beznadziejnych, gdzie można przedawkować ironię i sarkazm, pławić się w negatywnych przymiotnikach i puszczać wodze fantazji w wymyślaniu niezwykłych i mało dla czytelnika zrozumiałych przenośni, piszącemu dostarcza o wiele więcej satysfakcji i zadowolenia z własnej elokwencji i kreatywności. Więc to jest taki poświąteczny prezent dla mnie.

Jednak jeśli wyjdziemy poza przyjemność pisania i skupimy się na istocie, albo przynajmniej jakiejś jej części, Bożego Narodzenia, to prawda jest taka, że nadal z dziecięcą naiwnością co roku oczekuję świąt z przekonaniem, że będzie to okres radości i beztroski, kiedy dwudniowa cudowna amnezja pozwoli nie pamiętać o codziennych kłopotach, czas radosnego obżarstwa bez skutków ubocznych, pogodnych piosenek w radiu, jeszcze bardziej uśmiechniętych niż zwykle prezenterów w telewizji i lampek wesoło migających na choince (w tym roku nie było, gdzieś się zgubiły).

Są i prezenty, wymarzone i wyczekane, jak te foremki w kształcie anielskich skrzydełek, które dostałam od Bei. Chyba pierwszy raz w życiu coś wygrałam (o co chodzi możecie przeczytać klikając tu) . To wprawiło mnie w świąteczny nastrój o wiele lepiej niż odkurzanie i mycie okien.. Nic więc chyba dziwnego, że musiałam ich (foremek) czym prędzej użyć, przepis na ciastka oczywiście również pochodzi od Bei.

*przesadzam? A ilu z Was nie wysłuchało/przeczytało przedświątecznej praktyczne porady, jak wymienić coś nieposiadając dowodu zakupu?
**ok, tu już przesadziłam.
***wcale nie twierdzę, że wszystkie rodzinne spotkania są męczące. U mnie w rodzinie zwykle nie są, ale pisanie o tych męczących podnosi poziom dramatyzmu.


kruche ciasteczka pomarańczowo-czekoladowe

Kruche ciasteczka pomarańczowo-czekoladowe

Składniki:

150 g masła
100 g cukru
szczypta soli
2 żółtka
otarta skórka z 1 pomarańczy
50 g gorzkiej czekolady (posiekanej bardzo drobno, bo zbyt duże kawałki uniemożliwią Wam rozwałkowanie ciasta, tak, jak trzeba. Przetestowałam ;)
25 g kandyzowanej skórki pomarańczowej, drobno posiekanej (ja dałam tak z dwa razy więcej, ale i tak uważam, że to było trochę za mało)
250 g mąki

polewa czekoladowa lub lukier do dekoracji

Wykonanie:
  1. Masło utrzeć, dodać cukier, sól, żółtka i ucierać do białości, następnie dodać otartą skórkę, posiekaną czekoladę, kandyzowaną skórkę pomarańczową i mąkę, dokładnie wszystko wymieszać (od pewnego momentu robiłam to już rękami). Z ciasta uformować kulę i włożyć do lodówki na 10 minut.
  2. Ciasto rozwałkować na grubość 7 mm i wycinać dowolne kształty. Ciasteczka piec w w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez około 11 minut, powinny być zaledwie lekko złote.
  3. Po wystudzeniu można udekorować czekoladą lub lukrem.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Pierniczki Gerlach


Pierniczki

Boże Narodzenie nie zaczyna się dla mnie wtedy, kiedy do supermarketów zawitają pierwsze Mikołaje, ani wtedy, kiedy z playlist znikają najnowsze przeboje nastoletnich idoli i na krótki czas swoje pięć minut mają znowu Bing Crosby i Frank Sinatra, ale wtedy, kiedy w domu czuć zapach TYCH pierniczków.

Co roku, odkąd pamiętam, kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem, ja, siostra i brat, zbieraliśmy się w kuchni i wykrawaliśmy z ciasta serca, gwiazdki i kwiaty, a wraz z coraz śmielszym wkraczaniem kapitalizmu do naszych sklepów, gąski, świnki, zajączki, krety i różne inne kształty. Kiedyś ciasto zagniatała mama i podejrzewam, że po kilku blachach my wracaliśmy do swoich zajęć, a ona zostawała z połową ciasta w misce. Później już całość robiliśmy sami. A kiedyś, jeden jedyny raz, upiekliśmy je w ciągu roku, nie wiem, czy na wiosnę, czy może latem. Pewnie były jeszcze lepsze niż zwykle.

Niby ciągle jest jak dawniej, ale teraz czasem już kogoś przy tym wycinaniu brakuje. Albo się od roboty miga i tylko udaje, że pilnie się tymi piernikami zajmuje (hmm, to w tym roku ja). Ciągle jednak wspólne pieczenie pierników pozostaje dla mnie jednym z symboli rodzinnego Bożego Narodzenia.

Co do uwag technicznych, to chociaż zazwyczaj wolę umiar, to jednak pamiętając, że tradycja tych pierniczków sięga dzieciństwa, uważam, że powinny być przyozdobione hojnie, i co tu dużo mówić, kiczowato. Ale Wy możecie być oczywiście bardziej umiarkowani. Tym razem nasze zostały zrobione dopiero w ostatni weekend, jednak dobrze je zrobić trochę wcześniej, żeby zmiękły.

***

To już chyba mój ostatni wpis przed Świętami, więc chciałam Wam życzyć, aby te wszystkie wspaniałości na stole i pod choinką nie przesłoniły tego, co najważniejsze – radości ze spędzania czasu z najbliższymi.

Wesołych Świąt!

Pierniczki

Pierniczki Gerlach

Składniki:

1 kg mąki
1/2 kostki masła
1/2 kg miodu (może być sztuczny)
25 dag cukru
2 paczki przyprawy do piernika
3 jajka
3 duże łyżki kakao
1 paczka proszku do pieczenia

Do dekoracji:

powidła śliwkowe
lukier z cukru pudru i wody
kolorowe posypki, rodzynki, orzeszki, itp.

Wykonanie:
  1. Cukier, masło, miód i przyprawy zagotować (aż cukier się rozpuści), ostudzić. Dodać pozostałe składniki, wyrobić ciasto. Jeśli jest za miękkie, włożyć na godzinę do lodówki.
  2. Wałkować ciasto na grubość 5-7 mm i wykrawać foremkami dowolne kształty. Piec ok. 12 min. (tak przypuszczam, więc aż tak bardzo się tym czasem nie sugerujcie) w 175 stopniach.
  3. Po ostudzeniu pierniczki bardzo cienko smarować powidłami, a następnie ozdabiać lukrem* i dekorować posypkami.
*podanie przepisu na lukier jest trudne, bo nigdy tego nie mierzę. Jedno jest pewne: wody należy nalewać BARDZO mało, bo dolać zawsze można, a łatwo w cukier wsiąka i szybko staje się on niepokojąco wodnisty.

Pierniczki

wtorek, 15 grudnia 2009

Pierniczki. Powidła. Czekolada. Czekolada raz jeszcze




Jakiś (dłuższy) czas temu, pierwsze myśli o Bożym Narodzeniu, połączone ze wstępnym robieniem listy prezentów (tych które chce komuś dać, a nie dostać) pojawiały się u mnie pod koniec wakacji. Miało to pewne uzasadnienie, bo to wspomnienie pochodzi z czasów, kiedy większość prezentów wykonywana była ręcznie, więc odpowiednie zaplanowanie stanowiło podstawę sukcesu. A poza tym, na chwilę przed rozpoczęciem roku szkolnego, dobrze było znaleźć jakiś jaśniejszy punkt na horyzoncie.

Nie wiem, czy pomysł na te pierniczki wpadł mi do głowy w okolicach wakacji, ale w każdym razie już dość dawno, kiedy A. poczęstowała mnie czekoladką o smaku piernikowym. Żeby Was przekonać, że warto je zrobić, zaczęłam w głowie tworzyć ranking czekoladek, jednak okazało się to zadaniem zbyt trudnym. Lepiej po prostu podzielić je na dwie grupy: takie, które mogę zjeść, jeśli nie ma nic innego i takie, na które mam ochotę niemal zawsze. Te piernikowe należą do tej drugiej grupy, więc nie mogłam się doczekać, aż będę mogła zrealizować swoją ich wersję. Więc to właśnie już teraz. Było warto.


Pierniczki z podwójną czekoladą i powidłami
Przepis podaję tak, jak ja to zrobiłam, punkt wyjściowy u Aklat

Ciasto:

250 g mąki
125 ml miodu
trochę mniej niż 1/2 szkl. cukru
50 g masła
60 ml piwa pszenicznego
3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1 jajko
szczypta soli
torebka przyprawy piernikowej



Masa:

100 g masła
70 g białej czekolady


Oprócz tego:

powidła śliwkowe
200 g gorzkiej czekolady


Wykonanie:

  1. Masło, miód i cukier zagotować, podgrzewać, aż cukier się rozpuści. Przestudzić, dodać resztę składników (sodę rozpuścić w piwie) i zagnieść.* Ciasto może być dość lepiące, ale jeśli dacie mu poleżakować w lodówce ze dwie godziny, powinno być ok.
  2. Ciasto wałkować dość grubo, wycinać prostokąty o bokach mniej więcej 3,5x4,5 cm (chociaż precyzja nie jest tu oczywiście istotna). Piec ok. 10-15 minut w 180 stopniach.
  3. Białą czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej (czyli czekoladę wkładamy do małej miseczki, a tę małą do większej, napełnionej gorącą wodą). Masło dobrze zmiksować i ciągle miksując, powoli wlewać do niego czekoladę.Uwaga! czekolada wlewana do masła nie powinna być zbyt ciepła, właściwą temperaturę osiągniecie bez trudu, stojąc niecierpliwie nad rozpuszczającą się czekoladą, mieszając by przyspieszyć proces i gdy tylko jej ostatni kawałek się upłynni, wyjąć miseczkę mniejszą z większej.
  4. Przestudzone pierniczki posmarować dość grubo powidłami oraz, znacznie grubiej, masą.** Wstawić na min. pół godziny do lodówki.
  5. Gorzką czekoladę rozpuścić, tak jak poprzednio, w kąpieli wodnej i maczać w niej pierniczki, ewentualnie pomagając sobie nożem, żeby ją lepiej rozprowadzić. Moim zdaniem, warstwa czekolady powinna być naprawdę gruba.
  6. Pierniczki najlepiej przechowywać w lodówce, bo czekolada dość łatwo się topi.

*w normalnych warunkach, ciasto powinno poleżeć w spokoju kilka tygodni, ja jednak nie miałam tyle czasu i mimo, że pierniczki upiekłam od razu, uzyskany efekt okazał się bardzo zadowalający.

**specjalnie zapisałam sobie, ile pierniczków mi wyszło z podanej porcji, ale kartka zdążyła się zgubić. Wydaje mi się, że było to ok. 27 sztabek i 25 klasycznych serduszek przełożonych powidłem. Proporcje masy z białej czekolady, które podaję, optymalnie starczą na mniej więcej tyle sztabek co zrobiłam, w przypadku jeśli smaruje się hojnie (i dla mnie taka wersja jest lepsza), ale mogą starczyć i na pierniczki upieczone z całej porcji, jeżeli będziecie bardziej oszczędni. Polewa z ciemnej czekolady wystarcza na porządne oblanie wszystkich pierniczków.


środa, 9 grudnia 2009

Zbytecznik kuchenny #2


ziemniaczane purée

Dawno, dawno temu...

...kiedy nikomu jeszcze nie śniło się o kuchni.tv, Nigelli czy Gordnie Ramsayu (chociaż całkiem możliwe, że dotarł już do nas przynajmniej odblask sławy Jamiego Olivera) oglądałyśmy z siostrą na Discovery, programy Hestona Blumenthala.

Była to nowość podwójna, bo nie dość, że ktoś pokazywał gotowanie w nieco inny sposób niż działo się to w „Gotowaniu na ekranie”, to jeszcze swoje dziwaczne wyczyny uzasadniał naukowo. Więc czekolada pasuje do sera, bo jakiś tam procent łańcuchów cząsteczek mają taki sam (niekoniecznie przekazałam to bardzo precyzyjnie, ale zarówno program, jak i moja edukacja w zakresie chemii, odbyły się jakiś czas temu), podgrzewana mieszanina na lody nie może przekroczyć iluś tam stopni, bo po tym momencie zaczyna ją czuć jajkiem, z cebuli (a może to był kalafior?) można zrobić pięć dań o różnej konsystencji, w tym lody i galaretkę, a jak się je poda na jednym talerzyku, to otrzymuje się wykwintny i smakowity posiłek. Prawdę mówiąc, po tym odcinku już zawsze chyba pozostanie mi pewna podejrzliwość w stosunku do restauracji, bo tak wymacanego jedzenia nie widziałam jeszcze nigdy.

Tym jednak, co zafascynowało nas najbardziej, było zwykłe ziemniaczane purée. Purée, którego wyjątkowy smak miało zapewnić półgodzinne moczenie ziemniaków w temperaturze dokładnie 60 stopni. W zeszłym (jak mi się zdawało) roku, na Boże Narodzenie dostałam od siostry termometr, specjalnie z przeznaczeniem do przygotowania tego purée (zgodnie z instrukcją termometr służy do mierzenia temperatury wody na herbatę). Pomyślałam sobie więc, że Święta się zbliżają i pora go wreszcie użyć. Ale wiecie, co za kompromitacja, w rzeczywistości, jak sobie uświadomiłam, termometr czeka na swoją kolej już dwa lata.

ziemniaczane purée

Więc z pewnym poślizgiem, ale dużym entuzjazmem wzięłam się do pracy. Pół godziny siedzenia przy garnku, żeby temperatura nie była ani zbyt niska, ani zbyt wysoka to dopiero przygrywka to dalszej części. Ziemniaki trzeba przed i po pierwszym gotowaniu dokładnie przepłukać. Tym płukaniem wystudzić. Dwukrotnie przepuścić przez sitko. Moje ma średnicę mniejszą niż szklanka, więc chociaż nie robiłam purée z kilograma ziemniaków, tylko z 30 deko, to i tak na długo przed końcem pierwszej tury przecierania miałam dość. A przecież czekała mnie jeszcze druga. Na końcu do ziemniaków należy dodać taką ilość masła, z której można upiec ze 100 kruchych ciasteczek (ciągle jednak mówimy o proporcjach użytych przy kilogramie ziemniaków).

Czy te wszystkie operacje spowodowały, że moje kubki smakowe drżały z rozkoszy krzycząc „więcej”?

Nie, chyba nikt się tego po mnie nie spodziewał? Nadal były to tylko ziemniaki z masłem. Bardziej kremowe i delikatne, ale ciągle tylko ziemniaki z masłem. Owszem, po tych wszystkich zabawach wokół (przygotowania to była dobra godzina piętnaście), byłam nieźle zgłodniała i zjadłam z przyjemnością, ale odważę się nawet zaryzykować, że zdarzyło mi się jeść lepsze purée, które być może Heston uznałby, za przypominające klej do tapet (bo w programie padło takie sformułowanie), a jednak było lepsze.

Nie oznacza to, że porzuciłam myśl o dalszych molekularnych eksperymentach, ani tym bardziej, że uważam próbę za nieudaną. Z pewnością takie purée dobrze nadaje się do odgrzewania i myślę, że nie trzeba tu wyczyniać całej tej magii z termometrem, a wystarczy dodać dużo masła i potem wszystko razem przepuścić, niekoniecznie przez sitko wielkości naparstka, ale może praskę do ziemniaków.

Pozostaje więc tylko zapomnieć, że kiedykolwiek obiło Wam się o uszy słowo „cholesterol” i ruszać do dzieła.

ziemniaczane purée

Purée ziemniaczane wg Hestona Blumenthala

Składniki:

1 kg ziemniaków
300 g masła
łyżka soli
ew. mleko


  1. Ziemniaki obrać, pokroić na plasterki grubości 2,5 cm, dokładnie wypłukać.
  2. W garnku podgrzać wodę do 80 stopni, wrzucić ziemniaki i gotować przez pół godziny, cały czas utrzymując temperaturę 70 stopni. Da się. Początkowo temperatura trochę się wahała, ale później, jak udało mi się ją doprowadzić do takiej ciepłoty jak trzeba, to na malutkim gazie cały czas była taka sama.
  3. Po pół godzinie ziemniaki odcedzić i płukać pod zimną wodą, aż ostygną.
  4. Wodę w garnku doprowadzić do wrzenia, osolić, wrzucić ziemniaki i gotować do miękkości (ok. 20 min.). Odcedzić, po czym postawić garnek na malutkim ogniu i jeszcze je odparować.
  5. Ziemniaki przepuścić przez praskę lub sitko. Dodawać do nich po kawałku zimne masło, a kiedy całe się rozpuści, ponownie przepuścić purée przez praskę. Podawać.
  6. Jeżeli chcielibyście je odgrzać, to należy to robić dolewając po trochu gorącego mleka, co radzę zresztą zrobić od razu, bo purée staje się bardziej kremowe.

Uwaga: ten przepis znalazłam na stronie BBC, różni się on trochę od tego, co pamiętam z programu, ale podaję za przepisem, więc jeśli jesteście spostrzegawczy, to nie dziwcie się, że w tekście jest 60, a w przepisie 70 stopni.

ziemniaczane purée

piątek, 4 grudnia 2009

Opera, czyli wykorzystana druga szansa


opera

Podczas roku spędzonego we Francji (o którym już było i na pewno jeszcze będzie wiele napisane), chętnie przejęłam pewne przyjemne francuskie przyzwyczajenia, ale też nie widziałam powodu, żeby zrezygnować z przyjemnych polskich przyzwyczajeń. Na przykład, takiego niedzielnego ciastka do kawy.

A jednak, tak jak o tym pomyślałam, to okazało się, że, pamiętam na przykład:

pains au cholcolat, którymi zajadała się J. (ja też ,ale chyba mniej);
compote de pommes au fromage blanc (biały twarożek z musem jabłkowym), który czasem podawano na stołówce, a którym J. z kolei, moim zdaniem, nie całkiem słusznie, gardziła;
świderki z masą migdałową, to pamiętam szczególnie!, obficie przysypane cukrem pudrem, które kiedyś, zupełnie bez powodu, kupiłyśmy sobie z J. w piekarni na rogu ulicy, której nazwy nie pamiętam, ale z pewnością bym tam trafiła;
lody w Café Riche, starannie i długo wybierane, aby na końcu wziąć to co zwykle.

Nie pamiętam jednak żadnego z kilkudziesięciu ciastek, które zjadłam przez niedziele całego roku.

Czy to znaczy, że słynne francuskie słodkości są przereklamowane?

Postanowiłam dać im jeszcze jedną szansę.

Tym razem było tak: delikatny migdałowy biszkopt, nasączony koniakowo-kawowym syropem. Maślana masa, której słodycz przełamuje smak kawy. Gruba warstwa czekolady (to chyba nie wymaga komentarza).

Słynna Opera. Bardzo eleganckie ciastko. Nie za słodkie, zrównoważone, chociaż sycące (masło i czekolada, cukier i żółtka!)). Żeby dostarczyło Wam satysfakcji, należy podawać małe kawałki, bo właściwym stanem, po skierowaniu do ust ostatniego widelczyka Opery (łyżeczki są zdecydowanie za mało wysublimowane, chociaż ja wolę), jest uczucie lekkiego niedosytu.

Operę się smakuje, a nie po prostu zjada. To nie jest coś, co wypełni Was uczuciem błogiego, domowego ciepła i ochotą na ponowne obejrzenie odcinka "Przyjaciół", zajadając się kolejnym kawałkiem. W tym celu upiekłam dodatkowo szarlotkę, ale o niej będzie kiedy indziej.

PS Niestety, na zdjęciach, kiedy było już za późno, wyszło całe moje niechlujstwo i przede wszystkim niedostateczna staranność włożona w krojenie. Ale mam nadzieję, że uda Wam się zobaczyć chociaż część tych rzeczy, o których napisałam. I uwaga, to jest pracochłonne, ale wcale nie trudne.

Przepis dołączam do akcji Czas na kawę

Opera
(źródło: Kuchnia 12/2009)

Składniki:

Ciasto migdałowe
2 duże jajka
1 szkl. zmielonych migdałów (użyłam 100 g paczki całych i mozolnie je obrałam i, hmm, nie przemieliłam, co daje właściwy efekt, tylko przepuściłam przez malakser)
1/2 szkl. cukru pudru
3 łyżki mąki + trochę do oprószenia formy (zlekceważyłam, nic się nie stało)
2 białka (wyjęte z lodówki na 30 min. wcześniej)
1/4 łyżeczki soku z cytryny lub białego octu winnego
1/8 łyżeczki soli
1 łyżka cukru
2 łyżki stopionego i sklarowanego masła (nie sklarowałam) + masło do formy


Syrop kawowy:
1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej
1/2 szkl. + jedna łyżka wody
1/2 szkl. cukru
1/4 szkl. koniaku lub brandy


Krem kawowy
2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
1/4 szkl. + 1 łyżka wody
6 łyżek cukru
2-3 żółtka
10 dag masła pokrojonego w kostkę


Glazura czekoladowa
20 dag grubo pokrojonej gorzkiej czekolady (min. 70% kakao)
6 łyżek masła (odmierzam metodą wodną, opisana jest tu)

  1. Zrobić ciasto. Ubić całe jajka przez 2-3 minuty, zmniejszyć obroty miksera, dodawać po trochu migdały i cukier puder. Wsypać mąkę, lekko wymieszać. Ubić białka, dodać do nich sok z cytryny i sól, ubijać jeszcze chwilę, następnie wsypać zwykły cukier i miksować aż się rozpuści. 1/3 piany dodać do ciasta, wymieszać, dodać resztę piany (wymieszać), dolać masło (wymieszać). Rozsmarować na blasze wyłożonej pergaminem, wysmarowanej masłem i oprószonej mąka. Blacha powinna być duża, większa niż zwykła na ciasto (bo wtedy wasza Opera wyjdzie mikroskopijna) ja użyłam takiej, która jest częścią składową piekarnika. Piec 8-10 min w 220 stopniach, odstawić na 10 min., pergamin z ciastem wyjąć z blachy, przekroić na 2 kwadraty i prostokąt (tak, żeby dało się to złożyć w trzy warstwy ciasta – 2 mają być w całości (te kwadraty), a 3 sztukowany). Moja blacha miała 30 cm, szerokości, trochę na długość i tak naprawdę przecięłam po 15 cm (ciut może więcej po jednej stronie), miałam cztery mniej więcej równie prostokąty, więc jeden przedzieliłam jeszcze na 3 i zrobiłam malutkie ciasteczko.
  2. Zrobić syrop. Zagotować wodę z cukrem, kiedy się rozpuści zmniejszyć ogień i gotować jeszcze 5 minut bez mieszania. Po zdjęciu z ognia wymieszać z kawą rozpuszczoną w łyżce wody i alkoholem.
  3. Zrobić krem. W rondelku zagotować, mieszając, cukier z wodą. Zmniejszyć ogień i gotować (nie mieszając), aż powstanie gęsty syrop. Ja osobiście zwiększam ogień na możliwie duży w stosunku do garnka, bo cała operacja trwa krócej. Ubić żółtka, gdy będą kremowe, zaparzać powoli wlewanym syropem, stale ubijając. Wlać kawę rozpuszczoną w łyżce wody i ubijać dalej, aż masa wystygnie. Dodawać po kawałku masło, aż masa zgęstnieje i będzie kremowa.
  4. Zrobić glazurę. Odłożyć dwie łyżki pokrojonej czekolady, resztę włożyć z masłem do metalowej miseczki i rozpuścić na parze lub w kąpieli wodnej (tak wolę – czyli włożyć do większego naczynia z gorącą wodą). Wyjąć z kąpieli i dodać odłożoną czekoladę i mieszać, aż i ona się rozpuści. Wystudzić do temperatury pokojowej.
  5. Złożyć wszystko w całość. Jeden kwadrat ciasta nasączyć (obficie!) syropem kawowym, posmarować połową kremu. Na to położyć drugi kwadrat (albo, jeśli pokroiliście jakoś inaczej, to np. dwa mniejsze prostokąty), nasączyć syropem, posmarować połową glazury. Przykryć ostatnim kwadratem, nasączyć syropem i posmarować resztą kremu. Odłożyć na 30 min. do lodówki. Po tym czasie podgrzać na parze (lub w kąpieli wodnej) resztę glazury, na tyle, by dała się rozsmarować i nałożyć ją na ciasto.

wtorek, 1 grudnia 2009

Ciasteczko na grudzień


ciasteczka z żurawiną i białą czekoladą

Wreszcie jest. Grudzień. Najbardziej wyczekiwany miesiąc w roku. Nie dla wszystkich, oczywiście, ale to temat na artykuł w zupełnie innym miejscu niż blog kulinarny.

Co prawda, odkąd ze sklepów znikły znicze (choć gdzieniegdzie proces sprzedaży był równoległy) pojawiły się już, mniej lub bardziej agresywne i kiczowate, dekoracje świąteczne, które, w niewielkiej liczbie, lecz przyznaję się, już jakiś czas temu nabyłam, ale wczuwanie się w atmosferę świąteczną było jednak falstartem.

Ale teraz już można. Kupować cukrowe perełki, posypki, piec pierniki, myśleć i mówić o Świętach, planować świąteczne menu i dekoracje, znowu dyskutować, jak dużą będziemy mieć choinkę (ustalamy, że mniejszą niż w zeszłym roku, a potem przynosimy taką samą). I kupować prezenty. Po raz kolejny obiecuję sobie, że kupię je wcześniej i nie będę w Wigilię biegać po sklepach za tym ostatnim. Mam nadzieję, że się uda, a dzisiaj chciałabym Wam podrzucić pomysł na prezent.

W zeszłym roku w jednej z gazet (wiem jakiej, ale nie powiem, bo zbyt jest obciachowa) zobaczyłam coś, co strasznie mi się spodobało. Zamiast pieczenia ciastek, można kogoś (oczywiście starannie wybraną, niemającą do kuchni obrzydzenia, osobę) obdarować przepisem na pyszne ciasteczka zamkniętym w słoiku. Oprócz zamknięcia w słoiczku przepisu, w postaci sypkich składników, dobrze też dodać karteczkę, jak i co zrobić z zawartością należy i, ponieważ przepis na ciasteczka jest wybrany równie starannie, co obdarowana osoba, ergo, są one niebiańsko pyszne, także po to, żeby obdarowany już we własnym zakresie mógł ten smak powtórzyć.

Jeśli chcielibyście ten pomysł wykorzystać, to radzę wybrać słoik (pojemnik) ok. pół litrowy, większy zaczyna nabierać charakteru słoja po ogórkach, co nie jest do końca dekoracyjne. Do takiego (półlitrowego) słoika wejdą składniki na połowę porcji ciasteczek, którą podaję.

Jeśli niepokoiłoby Was, czy mój słoik rzeczywiście był półlitrowy, to nie był, to atrapa na potrzeby zdjęcia. Ale ciasteczka, według przepisu Nigelli, są prawdziwe i naprawdę przepyszne, warto też poeksperymentować z dodatkami.

ciasteczka z żurawiną i białą czekoladą

Ciasteczka z żurawiną i białą czekoladą
ok. 36 sztuk

Składniki:

1 szkl. mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 szkl. płatków owsianych
1/2 szkl. cukru pudru (dałam zwykły)
1/2 szkl. brązowego cukru
1 łyżeczka cukru waniliowego
100 g masła
1/2 szkl. posiekanych orzechów włoskich
1/2 szkl. suszonej żurawiny
3/4 szkl. posiekanej białej czekolady
1 jajko (2, jeśli są małe)


Wykonanie:
  1. Masło zmiksować z jajkiem i cukrami. Dosypać resztę składników i zagnieść ciasto.
  2. Utoczyć kulę, włożyć ją na 10 min. do zamrażarki.
  3. Ciasto wyjąć z zamrażarki, odrywać od niego małe kawałki, toczyć kulki, a potem je spłaszczać i układać na wysmarowanej masłem lub wyłożonej papierem blasze. Odstępy takie średnie, bo nie rosną aż tak bardzo.
  4. Piec ok. 15 min. (aż będą lekko rumiane) w 175 stopniach.

ciasteczka z żurawiną i białą czekoladą