niedziela, 27 września 2009

Kuchnia rosyjska, odsłona pierwsza, cokolwiek niespodziewana


Naleśniki z toffi

Jakie jest pierwsze danie, które przychodzi Wam na myśl, kiedy słyszycie: „kuchnia rosyjska”? Raczej nie są to naleśniki z masą toffi (zwaną dalej „krówką”), prawda? Podejrzewam, że żaden Rosjanin także nie wymieniłby ich, nawet na dalekim miejscu, wśród dań swojej kuchni narodowej. A jednak, dla mnie są daniem kuchni rosyjskiej i to moim ulubionym.

Kilka lat temu, spędziłam w Moskwie miesiąc na kursie językowym i te naleśniki, to było moje wielkie odkrycie kulinarne. Chciałam już napisać, że jedyne, ale przypomniałam sobie jeszcze, o czymś w rodzaju batoników ze słodkiego twarogu, zwykle w czekoladzie, z różnymi nadzieniami, były naprawdę pyszne.

Poza tym, żywiliśmy się (ja i brat), głównie wariacjami na temat polskiej szynki z puszki i żółtego sera, układanymi w różnej konfiguracji na rozmaitych plackach chlebowych, dostępnych w Rosji w dużym wyborze. Dzisiaj nie wiem już, dlaczego katowaliśmy się w ten sposób, czy było to lenistwo, czy jakaś dziwnie pojęta oszczędność.

Dla urozmaicenia, kupowaliśmy sobie czasem gotowe mrożone dania, których w Polsce nie tknęłabym nawet przez rękawiczkę, a co dopiero zjadła. Jednak tam były na tyle przyzwoite, że niedługo po powrocie, odważyłam się kiedyś na próbę kupić jakiś panierowany kotlet z kurczaka. To był pierwszy i ostatni raz.

Naleśniki z nadzieniem z krówki przykuły moją uwagę od początku, ponieważ jednak mój brat nie gustuje w podobnych specjałach, trochę potrwało, zanim namówiłam go, żebyśmy je kupili. To był strzał w dziesiątkę. Mogłabym je jeść codziennie, no prawie, do końca pobytu. Jeśli tak się nie stało, to zawdzięczam to wyłącznie mojemu bratu, albo może mojemu dobremu sercu, które uwzględniło, że on nie podziela tych zachwytów. Mimo tego, udało mi się przewalczyć te naleśniki jeszcze kilkukrotnie. A potem wróciliśmy do Polski i o nich zapomniałam. Aż do teraz.

Nie wiem, czy uzasadniłam wystarczająco dobrze, że naleśniki z krówką są częścią rosyjskiego dziedzictwa kulturowego (bo czymże jest kuchnia, jeśli nie częścią kultury?). Tak czy inaczej, wystarczającym powodem ich obecności na moim blogu jest to, że są po prostu pyszne. Polecam jednak tylko tym, którzy lubią czasem zafundować sobie maksymalną dawkę cukru, bo zjedzenie więcej niż dwóch, wcale niedużych sztuk, to jest wyczyn.

A już w czwartek, październikowe ciasteczka, zapraszam :)

naleśniki

Naleśniki z krówką


Nadzienie:

Puszka SŁODZONEGO mleka skondensowanego, gotowanego przez 3 godziny w wodzie. Otwierać po ostudzeniu, przypominam, bo gdzieś spotkałam się z wybuchową radą, żeby robić to, kiedy puszka jest jeszcze gorąca. Ale my chcemy mieć krówkę na naleśnikach, nie na suficie. Ja nie potrzebowałam aż tyle nadzienia, więc ugotowałam skondensowane mleko w tubce, ok. godziny, ale kwadrans dłużej dobrze by mu zrobił. Można też kupić gotową puszkę krówki.

Naleśniki:

Oczywiście, zazwyczaj nie robię naleśników według przepisu, ale skoro formuła wymaga, że przepis być musi, to będzie. Pochodzi od Michela Roux, choć dużo tu ostatnio tego pana, ale książka akurat była pod ręką.

Składniki:

(na 16-18 szt., zrobiłam z połowy porcji i wyszło mi 6 i ¾, powiedzmy, ale chyba nie smażyłam tak cienkich jak trzeba, jednak z przeznaczeniem do tego przepisu lepsze są trochę grubsze. Tubka mleka, przy niezbyt rozrzutnym wykorzystaniu, powinna starczyć na mniej więcej tę ilość, tzn. 7-8, a nie 16-18 sztuk.)

125 g mąki
15 g drobnego cukru
szczypta soli
2 jajka
325 ml mleka
100 ml śmietany kremówki
kilka kropli esencji waniliowej (dałam cukier)
masło do smażenia (sklarowanego, jeśli macie, albo pół na pół z olejem, mnie w każdym razie zwykłe masło się od razu pali i efekt jest taki średni)

Wykonanie:
  1. Mąkę, cukier, sól wsypujemy do miski. Dodajemy jajka, mieszamy dobrze trzepaczką, dolewając 100 ml mleka. Ciągle mieszając, dolewamy stopniowo resztę mleka i śmietanę. Odstawiamy na ok. godzinę. Przed przystąpieniem do smażenia mieszamy i dodajemy esencję waniliową. Smażymy naleśniki w zwykły sposób :)
  2. Na każdy naleśnik nakładamy porządną łyżkę krówki i składamy tak, jak krokiety. Podsmażamy na maśle uwzględniając wcześniejsze uwagi.

Jeżeli chcecie lepiej poczuć smak oryginału, naleśniki należy zamrozić, a potem odsmażyć, jeszcze w postaci zamrożonej. Do zamrażarki lepiej włożyć je najpierw każdy osobno, a dopiero potem przełożyć do jednego woreczka czy pudełka, a bo jak zamrozicie je razem, to się posklejają i trudno je będzie potem rozdzielić.

naleśniki z toffi

środa, 23 września 2009

Ciepło-zimny pierwszy dzień jesieni. Crumble i lody cynamonowe




Oto widzisz, znowu idzie jesień,
człowiek tylko leżałby i spał...

A przecież cieszyć się z nadejścia jesieni jest tak łatwo.

...bo można znowu opijać się gorącą herbatą (może wreszcie przekonam się do innej niż czarna?).
...bo jesienne słońce jest zupełnie inne niż letnie (i jeszcze jest!)
....bo już można niedbale otulić się szalikiem, cudownie miękkim i ciepłym, nie martwiąc się jeszcze, że coś tam zawieje za kołnierz.
...bo opadłe liście tak przyjemnie szeleszczą pod stopami.
...bo można nazbierać kasztanów i obracać je w kieszeni kurtki i nawet wczesnym rankiem, droga wydaje się przyjemniejsza.

A spanie... a ze spaniem poczekam do zimy. A przynajmniej do listopada, teraz szkoda tracić na to czas.

PS Poeta chyba jednak myślał podobnie. A kto nie pamięta, może sprawdzić na przykład tu.

Crumble i lody cynamonowe

Jabłkowe crumble z lodami cynamonowymi

Lody cynamonowe
(Michel Roux)

6 żółtek
125 g cukru
500 ml mleka
laska cynamonu o wadze ok. 20 g (nie mam pojęcia ile to jest, ja dałam dwa ok. 4 cm kawałki na połowę tej porcji i okazało się to trochę za dużo. A z połowy porcji lodów zdecydowanie za mało.)


Wykonanie:
  1. Mleko zagotować z cynamonem i 2/3 cukru. Żółtka utrzeć z pozostałym cukrem na jasny, rzadki krem.
  2. Na żółtka wylać gorące mleko, cały czas mieszając. Przelać z powrotem do garnka (najlepiej czystego).

    Kilka rad, dla tych, którzy jeszcze nie mają za sobą procesu robienia kremu angielskiego (tak nazywa się ta masa, będąca półproduktem do lodów). Nie będę Was mamić, że rzecz jest prosta. Zanim wreszcie udało mi się uzyskać przyzwoity efekt, miałam za sobą kilka zwarzonych prób. Mieszankę należy gotować na naprawdę małym ogniu. Cały czas mieszać. Kiedy masa jest zbyt bliska wrzenia, dobrze ją na chwilę zdjąć z ognia, albo nawet schłodzić w misce z zimną wodą. Spokojnie, w końcu zgęstnieje. Dobra konsystencja to taka, że kiedy przejedzie się palcem po tyle łyżki zamoczonej w masie, to nic się nie zlewa. Wtedy krem należy ostudzić, a następnie przecedzić przez sitko i mrozić w maszynie według instrukcji, lub po prostu przełożyć do jakiegoś zamykanego pojemnika i co jakiś czas zmiksować.
Crumble (4-5 osób)

160 g mąki
80 g cukru pudru
80 g masła
łyżeczka cukru waniliowego
3 dość duże jabłka + cukier w ilości zależnej od tego, na ile jabłka są kwaśne. Nie należy przesadzać, bo kruszonka i lody są bardzo słodkie. Jeżeli same jabłka też są słodkie, można nie dawać cukru w ogóle.


Wykonanie:
  1. Masło, mąkę, cukier i cukier waniliowy rozetrzeć palcami na okruchy. Właściwa konsystencja kruszonki to taka, kiedy ciasto da się co prawda złożyć w jedną kulkę, ale przy byle dotknięciu kulka rozpada się na okruszki. Jeśli tak nie jest, ciasto jest za suche lub za tłuste, odpowiednio dodajcie tego, czego potrzeba.
  2. Jabłka obrać, pokroić w kostkę, ewentualnie wymieszać z cukrem.
  3. Nasmarować masłem naczynie żaroodporne (miałam owalną miseczkę dł. 23 cm), wyłożyć jabłka, posypać kruszonką. Na tym etapie może się Wam wydawać, że kruszonki jest za dużo, ale podczas pieczenia ciasto opadnie.
  4. Piec w 180 st. C ok. 30 min., lub do momentu, kiedy kruszonka będzie zrumieniona.
  5. Podawać gorące, z lodami cynamonowymi.

niedziela, 20 września 2009

Sezon jesień/zima 2009/2010 w mojej kuchni


Zupa cebulowa

Wrześniowe magazyny dla kobiet, w jeszcze większej części niż zwykle, składają się ze zdjęć chudych i bladych modelek, odzianych w to, co zdaniem kilku osób, powinni nosić wszyscy. Przynajmniej, jeżeli aspirują do jakiegoś poziomu. A ja, naiwna ofiara konsumpcyjnego stylu życia, uwielbiam to oglądać, przewracać kartki tam i z powrotem, starając się ułożyć jak najkrótszą listę tego, co chciałabym mieć.

Jeżeli jeszcze nie wiecie, uprzejmie informuję, że w tym sezonie, z zaledwie niewielkimi modyfikacjami, modne jest to, co zwykle, wkażdym razie zwykle od kilku lat. Asymetria, greckie drapowania, zwierzęce wzory, błyskotki, mundurki, motywy rosyjskie.

Jest to chyba oczywiste, ale czy świadomie zastanawialiście się kiedyś, że to, co jemy, też podlega modom?

Kiedy byłam dzieckiem, popularny niedzielny obiadek składał się z pieczonego kurczaka, ziemniaczków i sałaty (masłowej!) ze śmietaną. Pamiętacie? Później śmietana zaczęła pojawiać się równie często, jak sos vinegret z torebki. Trzy łyżki oleju, trzy wody, wymieszać, polać, wymieszać. A potem pojawiła się oliwa z oliwek. Po pewnym czasie okazało się, że koniecznie extra vergine i do tego niezbędny jest ocet balsamico. Wymieszać, doprawić, a otrzyma się pyszny i zdrowy sos do mieszanki sałat lub sałaty lodowej.

Niby ciągle można by przyrządzić taką masłową ze śmietaną, ale dzisiaj wydaje mi się to bardzo ekstrawaganckim pomysłem, a spróbowanie tego dania wymagałoby sporej odwagi.

Kilkakrotnie natrafiłam już na różnych guru od gotowania, którzy mówili, co zdaniem kulinarnych autorytetów, albo może tylko ich samych, dokładnie nie pamiętam, obecnie modnie wkładać do garnka i wykładać na talerz.

Pomyślałam, właściwie, ciekawy pomysł. Żeby nauczyć się czegoś nowego. Częściej jeść to, co lubię. Zmusić (o tak!) do gotowania zdrowiej. Postanowiłam jednak sama być swoim guru i tak powstała poniższa lista . Kulinarną czernią tej jesieni i zimy będą:

jabłka
kasze
kurczak (wszystko, tylko nie filet!)
kuchnia rosyjska
zupy

Zacznę od zupy. Jest naprawdę przepyszna. Dotychczas kawałki cebuli pływające w bulionie nie wydawały mi się zbyt apetyczne i zupę cebulową jadałam i gotowałam jedynie w wersji miksowanej. Dla tego przepisu robię wyjątek. Planowałam część zamrozić, na jakąś chwilę lenistwa, ale się nie udało. Czy jako zachęta wystarczy, jeśli napiszę, że jadłam ją trzy dni pod rząd?

Zupa cebulowa

Zupa cebulowa
przepis według tej strony

Składniki:
(dla 4 osób)

4-5 dużych cebul (białe lub czerwone, lub pół na pół – ja tak zrobiłam)
2-4 gałązki świeżego tymianku (dałam suszony)
3-5 listków laurowych
3-5 ząbków czosnku (nie dałam)
sól, pieprz
2-3 łyżki mąki
1-2 filiżanki (cups) wina*
8 uncji bulionu wołowego (moim zdaniem ok. 1,25 l, dałam warzywny)

do grzanek: bułka, żółty ser


*Spór białe czy czerwone trwa. Miałam czerwone i takie dałam.

Wykonanie:
  1. Cebulę posiekać, ogólnie rzecz biorąc, na takie kawałki, jakie macie ochotę jeść. Na ogniu rozgrzać sporą łyżkę masła, wrzucić cebulę, tymianek, liście laurowe. Nie mieszać, aż do momentu, kiedy cebula stanie się szklista. Dodać czosnek. Smażyć, już mieszając, dalej, jeżeli coś się lekko przypali, to nawet lepiej, skarmelizowane części nadadzą zupie smak. Dodać sól i pieprz.
  2. Nalać wino, gotować do momentu, aż prawie wyparuje. Jeżeli używaliśmy świeżych ziół, wyjąć je z cebuli. Posypać ok. 2 łyżkami mąki, wymieszać, gotować chwilę, aż mąka się wchłonie i straci surowy smak. Jeżeli jest to konieczne, można trochę rozprowadzić bulionem. Dodać resztę bulionu, gotować 20-30 min. bez przykrycia. Część płynu powinna wyparować, a zupa zgęstnieć. Jeżeli uznamy to za wskazane, dodać jeszcze trochę mąki, pamiętając, by rozprowadzić ja wcześniej w odrobinie wody lub bulionu.
  3. Bułkę pokroić w kromki, położyć na nie po plasterku sera. Zupę rozlać do miseczek, na każdej położyć po grzance (lub więcej, w zależności od wielkości grzanek i miseczek), zapiec w piekarniku, aż ser się rozpuści i zacznie bąbelkować. Można to też zrobić w mikrofalówce. Jak widać na zdjęciu, ja grzanki zrobiłam osobno, ale nie polecam, bo bułka za mało potem nasiąkała zupą.

Zupa cebulowa

środa, 16 września 2009

This is no shape for a girl


Sałatka z gruszką, rukolą, orzechami i serem z niebieską pleśnią
źródło: The Golden Age of Advertising – 60's, wyd. Taschen

Dzisiaj wstępu właściwie nie będzie, chociaż miał być, ale postanowiłam nie być taka ambitna. Na początek rzucam Wam tylko taki reklamowy smaczek, ale po więcej reklamowych smaczków odeślę do osoby, która zna się na tym lepiej niż ja, chociaż kwalifikacje, zważywszy na moje wykształcenie, niby jakieś mam. Jednak mój dyplom i umiejętności, które poświadcza, spokojnie pokrywają się kurzem, a ja wolę zajmować się gotowaniem. Oczywiście, nie wyłącznie ;)

Wpis z dedykacją specjalną dla Piany, chwilowo zamiast bakłażana. Chociaż ten jej post wrześniowy, to nie najszczęśliwszy, jeśli ma się z nim do czynienia w okolicach bloga o gotowaniu. Dobrze, że zrobiłam sałatkę, a nie jakieś ciacho z kremem...

A jak chcecie zaspokoić Waszą ciekawość, jaki jest ten odpowiedni kształt dla dziewczyny, to tutaj. I to akurat, zupełnie przypadkowo, jest bardzo wrześniowego wpisu à propos.

Sałatka z gruszką, rukolą, orzechami i serem z niebieską pleśnią

Sałatka z gruszką, rukolą, orzechami i serem

Składniki:

dla każdej osoby:
garść rukoli
pół niedużej gruszki
ok. 30 g sera z niebieską pleśnią
kilka orzechów włoskich (u mnie ze 4)
płaska łyżka cukru


Sos:
(na jakieś 4-6 porcji)

4 łyżki oliwy
1 łyżka octu balsamico
łyżeczka musztardy
sól, pieprz (nie za dużo)


Wykonanie:
  1. Cukier skarmelizować, zdjąć z ognia, wrzucić do niego orzechy, dobrze wymieszać, żeby dokładnie pokryły się karmelem, wylać na papier do pieczenia lub natłuszczoną folię. Chociaż to dla lodówki niezdrowe, ja od razu tam masę włożyłam, żeby szybciej zastygło. Kiedy stwardnieje, posiekać. Okruszki karmelu, bez orzechów, też są do wykorzystania.
  2. Rukolę opłukać, dobrze osuszyć, bo nie ma nic gorszego, niż sałata pływająca w wodzie. Ser pokroić. Gruszkę (ja nie obierałam) pokroić na plasterki lub półplasterki, zależy jaka była duża.
  3. Składniki sosu wymieszać, najłatwiej w słoiku lub trzepaczką, wlać na dno miski, w której będzie mieszana sałatka, na sos wyłożyć wszystkie składniki. Wymieszać, pamiętając o złotej zasadzie: mało sosu, dużo mieszania. Dobre z chlebem razowym.

Sałatka z gruszką, rukolą, orzechami i serem z niebieską pleśnią

poniedziałek, 14 września 2009

Lewy foka szot wybieraj, klar na pokładzie, a w kambuzie...




Dobrze jest być znowu w domu. Napić się herbaty ze swojego kubka, wziąć niekończący się prysznic, a potem zasnąć we własnej pościeli.

Zwykle przez ostatnie dni wakacji (ilość dni proporcjonalna do długości wyjazdu) myślę o tym, co zrobię, jak już będę z powrotem. Gdzie pójdę. Co zjem. Co kupię. Z kim się spotkam. Co przeczytam.

Jednak zawsze w tej ostatniej chwili, kiedy plecak jest już spakowany, kiedy rzucam ostatnie spojrzenie na wysprzątany pokój (a w tym wypadku łódkę), zaczynam tęsknić, za tym, co zostawiam.

Czego mi będzie brakować, po mazurskim rejsie? Szumu wody (oczywiście!), który usypia do snu, kiedy nie wieje i przeszkadza spać, kiedy fale uderzają o burty, wydając niepokojące odgłosy. Wiatru, który zwykle jest za słaby, lub za mocny, prawie nigdy w sam raz, chociaż ciągle nie potrafię rozpoznać, skąd właściwie wieje, mimo znanych co najmniej czterech sposobów (cóż, najpewniejszy i najłatwiejszy – na dym z papierosa, ale ja nie palę). Nielubianego zrzucania żagli i składania masztu przed każdym kanałem (kanały łaczą poszczególne jeziora). Prysznica, z którego gwałtownie przestaje lecieć woda, kiedy kończy się opłaconych 5, 7 czy 10 minut. Nie, to nie wybór, długość zawsze jest narzucona, tylko zależna od kei. Codziennego cumowania, zawsze nieco niepokojącego, uda się tym razem, czy się nie uda bez problemów? (Nasza załoga nie była zbyt doświadczona). Wieczornego siedzenia w porcie i słuchania szant, śpiewanych przy dźwiękach gitary na innych łódkach i zgadywania, ile już ta wesoła załoga ma na pokładzie pustych butelek...

Już nie mogę doczekać się powtórki.

Słowniczek trudniejszych wyrazów:
kambuz – kuchnia pokładowa
keja – port

klar na pokładzie (robić) – porządek
lewy foka szot wybieraj – fok to jest ten mały żagiel z przodu. Kiedy robi się zwrot (czyli zmienia kierunek), to trzeba ten żagielek przerzucić na drugą stronę dziobu. A robi się to za pomocą jednej z dwóch lin do niego przytwierdzonych, czyli szotów. Czyli, mniej tajemniczo, znaczy to: ciągnij za linę przyczepioną z lewej strony żagla.

Tydzień temu też jeszcze większości z tego nie wiedziałam ;)

Makaron z tuńczykiem i serem z niebieską pleśnią

Makaron z tuńczykiem i serem z niebieską pleśnią
Skrzętnie odnotowuję, że potrawę wykonała Joasia, ale pomysł częściowo był mój.

Składniki:
dla 3 osób, bardzo wygłodniałych po całodziennym żeglowaniu

300 g makaronu
2 puszki tuńczyka w oleju
100 g sera z niebieską pleśnią
sól, pieprz, zioła prowansalskie


Wykonanie:
  1. Makaron ugotować według przepisu na opakowaniu.
  2. Olej z tuńczyka (wystarczy z jednej puszki, ale z dwóch też nie jest za dużo) rozgrzać, wrzucić rybę, podsmażyć, dodać zioła, pieprz. Ostrożnie z solą, bo ser jest słony.
  3. Ser byle jak pokroić, dodać do tuńczyka, poczekać, aż się rozpuści.
  4. Na patelnię wrzucić odcedzony makaron, wymieszać, rozłożyć na talerze (na łódce miseczki praktyczniejsze). Danie szybkie i proste, idealnie dopasowane do warunków, ale tak dobre, że powtórki będą także na lądzie.











środa, 9 września 2009

Waniliowe jajka przyprawione szczyptą absurdu


Waniliowe jajko na miękko

SYRENA POŁUDNIA

Jej oczy pozbawione są może wyrazu, szczególnie po usmażeniu. Jakimż jednak przysmakiem bywa dobrze odżywiona Syrena Południa o delikatnym mięsie, królowa stołu, chluba jezior. Przy odrobinie szczęścia można ją spotkać wszędzie, acz subtelna Syrena Południa, ów prawdziwy smakołyk, jest rzadkością nie lada. Najznakomitsze okazy pływają w Wielkich Jeziorach Buttes-Chaumont i lasku Bulońskiego. Syrena Południa waży zwykle pięćdziesiąt cztery kilo i jest w niczym niepodobna do innych syren. Ma smukłe ciało, kształtną głowę i spiczasty nosek. Jej sukienka w kratę jest gładka i miękka jak skóra. Dodajmy do tego cieniutkie, szlachetne łuski, za którymi przepadają kucharze. Z Syreną Południa nic się równać nie może.

A oto przepis:

Syrenę Południa uśpić, naszpikować gotowanymi truflami i położyć na pokrojonych warzywach. Dodać masła, przyprawić, obłożyć cienkimi plastrami słoniny i dolać czerwonego bordeaux do połowy garnka. Gotować dziesięć minut. Odcedzić udko. Rozprowadzić zasmażkę, zagęścić i na małym ogniu smażyć udko w zasmażce przez dwadzieścia minut. Podawać z przybraniem w formie czterech majorów (po dwóch z każdej strony), dekorowanych truflami z Périgord. Marsowy efekt podkreślamy, garnirując wiarusów potrawką z mlecza, trufli i grzybów. Danie wyborne i wytworne.
Za wielki rarytas uchodzi Syrena Południa duszona w białym winie. Niektórzy smakosze wolą ją jednak w wywarze, podaną z garnizonem angielskim lub szwajcarskim. Zgodnie z prawem Archimedesa, Syrenę faszerować na wysokości bluzki. Uważać na głowę, by zachowała naturalny kształt. Syrena Południa uszlachetnia wszystkie sosy. Znakomicie smakuje przyrumieniona na rożnie i podawana z potrawką z uszu białych myszek. Jest też świetna na niebiesko: skropiona gorącymi łzami, podlana dobrym burgundem i uduszona w pachnących oparach cebuli, pietruszki, szałwi, szczypiorku, tymianku, estragonu oraz liści laurowych.
Gdy tłuściutka, żywiołowa i młodzieńcza Syrena Południa jest w pełnym rozkwicie, najlepiej smakuje usmażona pod warstwą artystycznie przyrumienionej pietruszki.
Syrenę marynowaną w orleańskim różowym occie winnym, z dodatkiem tymianku, gałki muszkatałowej i liścia laurowego, kokieteryjnie obtoczyć w mące i rzucić na rozgrzaną patelnię. Podsmażoną, wrzucić do szamba i panierować, by każdy sznycel zrumienił się na złoto.
Posypana drobną solą, zdobna siemieniem i jajkiem, Syrena Południa wspaniale prezentuje się pod kopułą z pietruszki.

Delektujcie się Syreną Południa, rozkoszujcie jej wybornym ciałem, kamratem białego sauterna. Jeśli jednak chcecie trawić spokojnie, nie patrzcie jej w oczy. Po usmażeniu przesłonił je złoty całun, a ich tajemniczy wyraz budzi wspomnienie przejmujących i mglistych spojrzeń mumii faraonów. Dajcie raczej na mszę za spokój jej duszy. A przy okazji i swojej.

(Roland Topor, Księżniczka Angina)

Kiedy czytaliście ten przydługi i absurdalny wstęp (a także, kiedy będziecie czytać resztę tego posta), ja pływam sobie po mazurskich jeziorach. Jednak to wcale nie w związku z wodą i tym, co można w niej złowić, naraziłam Was na poznanie tajników przygotowania Syreny Południa. Ten tekst ma ścisły związek z dzisiejszym przepisem, ale o tym będzie nieco później, bo zacznę jednak właśnie od dzisiejszego przepisu, a właściwie od tego, jak na niego trafiłam.

Na wielu blogach napotkałam pochwały Michela Roux i jego książki, pod nieskomplikowanym tytułem, „Jajka”, której polski wydawca uznał za słuszne nadać mylący podtytuł „130 prostych przepisów”. Postanowiłam więc sprawdzić, co właściwie w tym dziele jest specjalnego. W poszukiwaniach obleciałam wszystkie księgarnie w okolicy, ale w końcu się udało. Oczarowana szatą graficzną w moim ulubionym stylu, niestety, rzadko spotykaną w polskich publikacjach kulinarnych, i zachęcona niewielką ceną (tym razem dla wydawcy brawo, że darował sobie twardą okładkę), książkę kupiłam, prawie nie zwracając uwagi, czy treść w ogóle jest tego warta.

A jest. Chociaż nie wszystkie przepisy są tak proste, jak sugeruje podtytuł, to jednak zaczyna się rzeczywiście od podstaw. W ten sposób i ja postanowiłam rozpocząć moją przygodę z panem Roux i na początek wybrałam coś, co właściwie w ogóle nie wymaga przepisu, a jednak, to danie znane w każdym polskim domu, potrafiło zaskoczyć. Mesdames et Messieurs:

Waniliowe jajko na miękko

Waniliowe jajka na miękko z karmelem i bułką maślaną
(nie, nie zapomniałam o tym wstępie, ale to będzie jeszcze za chwilę)

Składniki:
(4 osoby)

4 jajka
laska wanilii, przecięta wzdłuż
100g cukru
łyżeczka soku cytryny
4 kromki bułki maślanej


Wykonanie:
  1. Jajka wraz z laską wanilii włożyć do szczelnego pojemnika. Odstawić na 24 godziny do lodówki, zapach wanilii przeniknie przez skorupki.
  2. Przygotować sos karmelowy: cukier podgrzewać w garnku, aż zmieni barwę na złotą, zdjąć z gazu i dolać 100 ml wrzącej wody (to ważne, bo inaczej karmel się zestali) oraz sok z cytryny. Pogotować 2-3 min., aż sos osiągnie konsystencję syropu. Zeskrobać do niego parę ziarenek wanilii, dodać trochę soli. Przelać do małego dzbanuszka i trzymać w temperaturze pokojowej.
  3. Bułkę opiec w tosterze (piekarniku, na patelni), pokroić w słupki. Trzymać w cieple.
  4. Jajka przełożyć do garnka, zalać zimną wodą. Kiedy woda zacznie wrzeć, przeczytać na głos tekst przepisu na Syrenę Południa*. Jajka zdjąć z ognia, zalać zimną wodą (żeby dało się ich dotyknąć i przełożyć), wytrzeć, włożyć do kieliszków na jajka.
  5. Jajka jeść łyżeczką, dodając do nich po parę kropel karmelu; słupki bułki maczać w jajku.
*rzeczywiście to zrobiłam :) Dość szybkie czytanie trwa ok. 2,5 min. Jest to dobry czas na ugotowanie jajka. Najtrudniej było mi określić moment, kiedy woda naprawdę wrze i należy zacząć czytanie. Jeżeli Waszym zdaniem lekko płynne białko nie szkodzi (bo po 2,5 żółtko też zaczyna się nieznacznie ścinać, ale z tej strony, gdzie białka jest z kolei trochę więcej, nadal pozostaje troszkę płynne) skorzystajcie z rady Michela i gotujcie je od 1,5 do 2 min.

Waniliowe jajko na miękko

Waniliowe jajko na miękko

środa, 2 września 2009

Ciasteczko na wrzesień


Ciasteczka z groszkami czekoladowymi

Jak wszystko, co jest małą wersją czegoś większego, to stwierdzone naukowo!, wzbudzają sympatię i powodują, że ma się ochotę po prostu je... zjeść.

Ciasteczka. Bardzo je lubię, ale robię rzadko, bo te najlulubieńsze są raczej pracochłonne. Są też bardzo nieekonomiczne, bo zjada się je jakby przypadkiem, przechodząc przez kuchnię w celu zrobienia herbatki, poszukiwań gazety, nożyczek, czy z jakiegoś innego ważnego powodu. A jak się zje jedno, to właściwie tak, jakby się nie zjadło żadnego. I z tym przekonaniem można chrupać każde kolejne.

Ale co tam, mimo wszystkich ich wad, lecz przecież trudniej darzyć sympatią coś doskonałego, postanowiłam stworzyć sobie pretekst, by robić je częściej. Na słodki początek każdego miesiąca, a w najbliższym czasie, takie pozytywne rozpoczęcia na pewno się przydadzą, będę prezentować Wam kolejny przepis.

Ciasteczkowemu cyklowi groziło przesunięcie na październik, bo efekt estetyczny wybranych na wrzesień Chocolate Chip Cookies nie był zadawalający. Jednak, ponieważ zgodnie z ciasteczkową logiką, kolejne sztuki znikały z szybkością, która dobrze świadczy o ich smaku, a nieco gorzej o naszym łakomstwie, ewentualne uchybienia w wyglądzie zostały nadrobione.

Chocolate Chip Cookies to dla mnie najbardziej amerykańskie z ciasteczek. To chyba nimi objadał (obrzucał) się Ciasteczkowy Potwór z Ulicy Sezamkowej? Więc będą na wrzesień, jako symbol słodkiej satysfakcji, że do szkoły już iść nie musimy, ale z wielu uroków dzieciństwa korzystać można nadal.

A dzisiejszy program sponsorowały literki M i K (bo M i K piekły ciasteczka) oraz liczba 12 (bo tyle ich wyszło).

Ciasteczka z groszkami czekoladowymi

Ciasteczka z groszkami czekoladowymi

Chocolate Chip Cookies przepis z Joy of baking

Składniki:
(na 4 tuziny, ja piekłam z połowy porcji)

226 g masła
150 g (3/4 szkl.) białego cukru
160g (3/4 szkl.) brązowego cukru
2 jajka
1 ½ łyżeczki ekstraktu waniliowego (dałam cukier waniliowy)
295 g (2 ¼ szkl.) mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
½ łyżeczki soli
270g (1 ½ szkl.) groszków czekoladowych*
ewentualnie 100g (1 szkl.) posiekanych orzechów włoskich lub pekanów


Wykonanie:
  1. Masło ubić mikserem, dodać biały i brązowy cukier, a następnie wbijać po jednym jajku. Dodać wanilię.
  2. W drugiej misce wymieszać resztę składników (oprócz groszków i orzechów), dosypywać stopniowo do maślano-cukrowo-jajecznej mieszanki. Najłatwiej wymieszać ciasto za pomocą miksera. Dodać groszki i orzechy. Jeżeli masa jest rzadka, wstawić na pół godziny do lodówki.
  3. Piekarnik nagrzać do 190 stopni C. Na formę, wyłożoną papierem do pieczenia, kłaść, za pomocą łyżki do lodów lub dwóch zwykłych łyżek, kupki ciasta. Odpowiednia ilość na jedno ciasteczko to ok. dwóch PŁASKICH** łyżek.
  4. Ciastka piec 12-14 minut, bądź do czasu, kiedy mają rumiany kolor i lekko złote brzegi.
  5. Dobra wiadomość: ciasto można zamrozić. Należy wyłożyć porcje na papier do pieczenia i tak włożyć do zamrażarki. Kiedy już będą zmrożone, można przełożyć je do woreczka i upiec, kiedy ma się na to ochotę. Czas pieczenia trzeba wtedy trochę wydłużyć.
*ja groszków nie dostałam, ale że bardzo chciałam mieć, to wykonałam samodzielnie. Jednak raczej nie polecam, bo właściwie całe się rozpłynęły, efekty na zdjęciach, dlatego jeżeli nie dostaniecie gotowych, to lepiej po prostu pokroić czekoladę, bo efekt końcowy będzie ten sam.

**pamiętając o tym, że amerykańskie ciastka mają być duże, dałam ok. dwóch bardzo kopiastych łyżek, co spowodowało, że ciastka zrobiły się o wiele większe niż przewidywałam i zlały się ze sobą. Jeżeli jednak rzeczywiście dacie 2 płaskie łyżki, to powinna Wam wyjść dokładnie taka ilość ciastek, jaką przewiduje przepis. Nie spłaszczajcie kupek, bo zrobią to i tak same, więc należy pamiętać o zostawieniu sporej ilości miejsca pomiędzy ciastkami. Prawdopodobnie zrobią się bardziej płaskie, niż byście tego chcieli ale i tak są pyszne :)

Ciasteczka z groszkami czekoladowymi